Nic nie wzrusza mnie tak bardzo, jak historie zwierząt. Zarówno te smutne i pozbawione happy endu, jak i te od początku czy tylko finalnie szczęśliwe. Poruszają mnie do żywego i często sprawiają, że przestaję kierować się rozumem, a zaczynam sercem. Moja empatia w stosunku do zwierząt sięga poza jakąkolwiek skalę i nie potrafię nic na to poradzić. Czytałam wiele opowieści o ludziach, ale emocjonalnie nigdy nic nie równa się z tym, jak przeżywam te ze zwierzętami w roli głównej. I właśnie z taką książką dziś do Was przychodzę.
Na kartach powieści poznajemy Julię Day - nadkomisarkę z wieloletnim stażem, która stoi przed sprawą zaginięcia młodej dziewczyny. Zaginięcia nietypowego, bo Olivia weszła w ślepą uliczkę i już nigdy z niej nie wyszła. To ciężka sprawa, która zmusi Julię do podjęcia trudnych decyzji i rozgrzebania przeszłości, którą usilnie próbowała zostawić za sobą. Co się stało z dziewczyną? I czy uda się odnaleźć ją... żywą?
Muszę przyznać, że na początku potrzebowałam trochę czasu, aby wgryźć się w nietypową dla czytanych przeze mnie książek narrację (trzecioosobową w czasie teraźniejszym). Ale całą historię poznajemy z aż trzech perspektyw, a pozostałe dwie poprowadzone w pierwszej osobie były dla mnie znacznie przyjemniejsze. Przez pierwsze strony brnęłam chaotycznie, wracałam do czytanych już fragmentów, a samo czytanie wymagało dużego skupienia. Muszę też zwrócić uwagę na mało dynamiczne dialogi, w które wpleciono baaardzo dużo przemyśleń i spostrzeżeń, przez co czasami miałam trudność z śledzeniem o czym rozmawiają bohaterowie. Jednak po pewnym czasie wszystko wskoczyło na swoje miejsce i już dalej książkę czytało mi się płynnie.
Biorę głęboki oddech, starając się powstrzymać łzy. Nigdy nie sądziłem, że dojdzie do czegoś takiego. Nigdy, przenigdy. Zaraz zaczną mnie szczypać oczy. Czuję to. Jezu Chryste, nie mogę się tu rozpłakać. Nie mogę. Ciężko przełykam ślinę i staram się być tak lakoniczny, jak to możliwe. Wypowiadam tylko jedno słowo:
– Jedź.
Od początku do mniej więcej połowy powieści autorka prowadzi historię bardzo spokojnie. Wprowadza czytelnika w opisany świat i robi to niespiesznie, dokładnie opisując uczucia i motywy bohaterów. A potem nagle zdarza się COŚ, co odwraca do góry nogami wszystko co do tej pory myśleliśmy. Akcja rusza do przodu, nabiera tempa i dynamiki. Zagadka staje się jeszcze ciekawsza, pojawiają się wątpliwości, przypuszczenie goni przypuszczenie, a McAllister raz za razem obala je wszystkie jednym zwinnym ruchem. To było niesamowite i wzbudziło we mnie apetyt na więcej. W pewnym momencie zrobiło się tak gęsto, że trochę nie dowierzałam, że autorka poprowadzi zakończenie z klasą, ale wyszło bardzo dobrze. Zdecydowanie lepiej niż się spodziewałam.
Bardzo polubiłam nadkomisarkę Julię. Dla mnie to postać idealna do poprowadzenia w serii kryminałów i w wielu momentach przypominała mi jedną z moich ulubionych bohaterek - detektyw Tracy Crooswhite (z książek Roberta Dugoniego). Pozostali bohaterowie również zostali dobrze skonstruowani i wkomponowani w fabułę. Każdy był tu po coś, miał swoją rolę do odegrania, napędzając akcję. Nie ma tu nieprzemyślanych charakterów, są za to ciekawe i tajemnicze. Z łatwością można dostrzec, że to skrupulatnie dopracowana powieść. Owszem - są momenty przegadane i spowalniające akcję, jednak to wciąż udany thriller, zapewniający kilka godzin dobrze spędzonego czasu.
Moje pierwsze spotkanie z Gillian McAllister było zadowalające. Chętnie sięgnę też po inną książkę autorki - „Nie to miejsce, nie ten czas”, która według oceny wielu czytelników jest jeszcze ciekawsza. Nie mogę się doczekać!
Mogłabym skopiować wszystko, co napisałam o poprzednich dwóch tytułach i pasowałoby tu idealnie, bo czytając każdą z książek autorki, przeżywałam niemal te same emocje, choć w zupełnie innej scenerii i z inną paletą bohaterów. Perrin pisze pięknie - jakby z namysłem budowała każde zdanie, a jednocześnie jest w tym lekkość, która pozwala przepływać przez jej książki zupełnie tracąc poczucie czasu. Bohaterowie są żywi, barwni, często noszą na swoich barkach trudy życia. Można odnaleźć w nich cząstkę siebie, można też znaleźć inspirację i natchnienie.
Wszyscy mamy dwa życia: jedno, w którym mówimy to, co myślimy, i drugie, w którym tego nie mówimy i świadomie przemilczamy pewne rzeczy.
Zauroczyło mnie pióro autorki, to jak nieśpiesznie i z wyczuciem prowadziła mnie przez fabułę najpierw rzucając okruszki, a potem budując z nich nieoczekiwaną całość. Perrin pisze o rzeczach trudnych, a jest w tym jednocześnie jakaś czułość, delikatność i piękno. Z jej powieści sączy się swego rodzaju magia - są nostalgiczne, zmuszają do refleksji nad własnym życiem i zapadają w pamięć na długo. Ciężko się po nich otrząsnąć, nie da się ot tak przejść po nich do porządku dziennego, bo teraz to one wpisują się w naszą codzienność.
Kiedy zamykam oczy i myślę o „Zapomnianych niedzielach”, widzę mewę siedzącą na dachu budynku i niebieską walizkę. Słyszę szum fal i stukot maszyny do szycia. Czuję ciepłe promienie słońca na policzku, gorzki posmak alkoholu, zapach papierosów i rozgrzany piasek pod stopami.
Czytajcie!
Porównywarka cen zawiera linki afiliacyjne.
Akcja powieści jest nieśpieszna, sporo tu opisów, powrotów do przeszłości i niby mogłoby to nudzić, a jednak dało ciekawą szansę na lepsze poznanie głównych postaci, a nawet zżycie się z nimi, co bardzo lubię. Często czytam thrillery i myślę, że to właśnie dlatego udało mi się przewidzieć kilka wydarzeń, zanim zostały one jeszcze opisane. Nie wpłynęło to jednak na przyjemność czytania i rozrywkę, jaką z niej czerpałam. Warto wspomnieć, że to dość obszerna książka (liczy aż 512 stron), jednak Louise Candlish zadbała o to, by czytelnik się nie nudził.
Na progu zła to powieść, którą zdecydowanie warto dodać na listę książek do przeczytania.